Sunday, December 25, 2016

Przestrzeń polska

Seminarium

Profesor Marczewski wchodzi do sali wykładowej i zrzucając płaszcz mówi, “Mam dobrą nowinę, będziemy mieli pełne ręce roboty.” 
Otwiera teczkę i wyciąga z niej książkę. “Jeszcze ciepła,” oznajmia z zadowoleniem, ““Teoria mnogości” autorstwa Profesorów Kuratowskiego i Mostowskiego,” mówi przyciskając wolumin do piersi.
Jest styczeń 1952 i sala wykładowa jest jak lodownia a studentom para leci z ust, niemniej wydaje się że jakby nagle zrobiło się trochę cieplej.
“Przez cały poprzedni semestr studiowaliśmy “Topologię” Kuratowskiego i teraz czas na zastosowania,” Profesor kontynuuje patrząc na klasę zachęcająco.
W ostatnim rzędzie siedzą Zosia Wsobna, Kasia Napieralska i Magda Wielgachna, trzy koleżanki z ostatniego roku studiów magisterskich.  Kryształki lodu unoszące się w powietrzu trochę rozpraszają głos Profesora, który nie zważając na zimno opisuje powiązania teorii mnogości i topologii.
Po seminarium dziewczyny nieśmiało podchodzą do Profesora. “Podobało się?” Profesor Marczewski zapytuje wkładając płaszcz. 
“Tak,” odpowiada Napieralska, która z nich trzech jest najbardziej gadatliwa, po czym zapada głuche milczenie.
 “A panienki wiedzą co to jest własność Baire’a,” pyta Profesor usiłując wyrwać się z potrzasku.
“Tak,” mówi Napieralska a Wsobna i Wielgachna kiwają głowami.
“No to powiedzmy, że zbiór liczb rzeczywistych ma własność super Baire’a jeśli dla każdej funkcji ciągłej z zupełnej i ośrodkowej przestrzeni metrycznej w liczby rzeczywiste, jego przeciwobraz też ma własność Baire’a. Co można powiedzieć o takich zbiorach?”
“Ciekawe,” mówi Napieralska gdy Profesor już znika za drzwiami. Koleżanki kiwają potakująco głowami.

Wizyta w Komitecie Centralnym

Profesorowie Kuratowski i Borsuk stoją na korytarzu Instytutu Matematycznego na Śniadeckich czekając na Profesora Marczewskiego, bo pociąg z Wrocławia jest jak zwykle spóźniony. Przestępują z nogi na nogę i nerwowo palą papierosy. Wreszcie słychać odgłos kroków na schodach.
“Gdzieżeś ty się nam Edziu zapodział?” woła Profesor Borsuk gdy Profesor Marczewski wypada zza rogu sapiąc jak lokomotywa. 
“Moje uszanowania i przepraszam za spóźnienie,” odpowiada Profesor Marczewski patrząc na zegarek. 
“Spoko,” mruczy Profesor Kuratowski,  “nie ma sprawy, ale czas ruszać.”

Pół godziny później trzej matematycy wkraczają raźno do siedziby Komitetu Centralnego dopiero co utworzonej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i po dogłębnym sprawdzeniu tożsamości i w eskorcie uzbrojonego strażnika prowadzącego ich przez milowe korytarze docierają w końcu do gabinetu towarzysza, w którego rękach być może spoczywa przyszłość polskiej matematyki.

Na widok delegacji, Sekretarz podnosi się z krzesła i po zwyczajowych uprzejmościach pyta, “Czym mogę towa-, znaczy obywatelom służyć?”
Profesor Kuratowski, mianowany przez kolegów na przodownika, zaczyna z namaszczeniem, “W imieniu środowiska polskich matematyków pragniemy wprowadzić do matematyki światowej pojęcie przestrzeni polskiej.”
“Przestrzeń polska?” Sekretarz pyta niepewnie, “czy to tak jak siedem albo trzynaście?”
“Niezupełnie,” wcina się Profesor Marczewski, “to znacznie więcej niż jakaś tam liczba,” a Profesor Borsuk kontynuuje z entuzjazmem, “przestrzeń polska jest jak kierownicza rola Partii.”
“To lepiej,” mówi Sekretarz, “ale czym ta przestrzeń kieruje?”
“Ludzkim myśleniem,” odpowiada Profesor Kuratowski i dodaje po namyśle, “w kraju i za granicą.”
“Ojoj,” Sekretarz mruczy z niekłamanym niepokojem, “my też kierujemy ludzkim myśleniem. Żeby tu jakiegoś obciachu nie było.”
“Nie ma sprawy. Po inauguracji bedą publikacje w burżuazyjnych pismach matematycznych i przestrzenie polskie bedą przedmiotem studiów całych pokoleń matematyków. Wartość propagandowa tego pomysłu jest nieoszacowana.”
“Przestrzenie?” Sekretarz łapie się za głowę, “to jest więcej niż jedna?”
“Tak by może ktoś pomyślał,” odpowiada Profesor Kuratowski z niejaką dumą, “ale tak naprawdę jest tylko jedna z dokładnością do borelowskiego izomorfizmu.”
Sekretarz patrzy przed siebie ponuro i zbywa to milczeniem.
“W tym temacie potrzeba będzie więcej zrozumienia czym jest przestrzeń polska,” ostatecznie oznajmia, “wróćmy do tego zagadnienia za dwa tygodnie.”

 A dlaczego ośrodkowa?

Dziewczyny  siedzą w pokoju u Wielgachnej, słuchają radia Luxemburg i piją  winówkę.
“Super Baire, super Baire” Napieralska podśpiewuje w rytm muzyki, a Wsobna wygląda jakby spała. 
“To co to jest ta własność Baire’a?” Wielgachna pyta z niejakim wahaniem.
“Co ty? Głupa rżniesz?” Wsobna budzi się z letargu, “znaczy się otwarty modulo pierwszej kategorii.”
“To ta przestrzeń, z której jest ta funkcja, ma być zupełna i metryczna po to żeby zbiory otwarte nie były pierwszej kategorii?” dopytuje Wielgachna. 
“No niby tak,” mówi Napieralska, “ale tak naprawdę potrzeba, żeby to była przestrzeń Baire’a.”
“To czemu Profesor tak nie powiedział?” dziwi się Wsobna.
“Bo to pewnie wszystko jedno czy jest ośrodkowa czy nie,” mruczy Wielgachna , “chyba, że jest jakiś dobry przykład nie-ośrodkowej przestrzeni Baire’a.”
Dziewczyny popadają w zadumę i po chwili Napieralska mówi, “Popatrzcie na coś takiego: topologia na odcinku [0,1] taka, że zbiory otwarte to zbiory miary dodatniej.”
“I to jest topologia?” Wielgachna pyta podejrzliwie.
“No prawie, trzeba by kapinkę poprawić,” odpowiada Napieralska i po chwili dodaje, “a zbiory z własnością Baire’a w tej topologii to po prostu zbiory mierzalne.”
“No to znaczy, że każdy  zbiór super Baire’a jest mierzalny w sensie Lebesgue’a,” oznajmia Wsobna. 
“Jak to?” Wielgachna jest zaskoczona bo wszystkie pamiętają z wykładów, że zbiór ze zwykłą własnością Baire’a wcale mierzalny być nie musi.
“A tak to, bo identyczność jest ciągłym przekształceniem,” kończy Wsobna.
“Aha,” Wielgachna dostrzega trywialny argument, “no to Profesor coś tu przegapił.”


Wsadzimy to na Plenum

Mijają dwa tygodnie i trzej profesorowie są z powrotem w Komitecie gotowi  omawiać przestrzeń polską. 
Sekretarz otwiera kajecik a Profesor Borsuk wyrzuca z siebie jak karabin maszynowy, “Przestrzeń polska to topologiczna przestrzeń ośrodkowa, która jest metryzowalna w sposób zupełny.”
Sekretarz łypie na nich ponuro i smętnie kiwa głową, “Pies się śpieszył, ślepych narobił.”
“Za skomplikowane?” Profesor Marczewski pyta domyślnie.
“Obywatele,” Sekretarz nie traci cierpliwości, “łódzka tkaczka ma to zrozumieć.”
“Łódzka kaczka?” dziwuje się Profesor Kuratowski tonąc w nadmiarze spółgłosek.
“Nie kaczka, tylko tkaczka. Proletariuszka znaczy się,” wyjaśnia Sekretarz.
“Definicja jest jaka jest,” Profesor Borsuk nie daje za wygraną, “ale jest sporo dodatkowych własności.”
“Niby co?” Sekretarz pyta ze zniecierpliwieniem.
“Przestrzeń polska może być zwarta, doskonała, spójna, albo lokalnie zwarta,” wyjaśnia Profesor Borsuk.
Sekretarz uśmiecha się szeroko, “No nareszcie coś porządnego. Biorę lokalnie zwartą, jak nasza Partia.”
Profesor Kuratowski robi się czerwony ze złości, “Nie ma żadnego biorę. Jedna jest lokalnie zwarta a inna nie jest.” 
Sekretarz nie daje sobie w kasze dmuchać, “Co mi tu kolega ściemę robi? Mówił przecie, że jest tylko jedna.”
Profesor Marczewski usiłuje zażegnać kłótnię, “Jest jedna ale borelowski izomorfizm nie zachowuje niektórych własności.”
Sekretarz siedzi nabzdyczony. “Jakbyście to tak łódzkiej tkaczce tłumaczyli, toby wam tak dała popalić, żebyście to potem ruski miesiąc pamiętali,” mówi złowrogo, “jak może być raz lokalnie zwarta a potem nie być.”
“A może para-zwarta?” Profesor Borsuk podsuwa pomocnie.
Sekretarz zrywa się z krzesła i zaczyna wrzeszczeć, “No tego jeszcze brakowało, świństwa jakieś, wstydu trzeba nie mieć!”
Widać wyraźny impas i sytuacja jest bez wyjścia. Sekretarz wstaje powoli sygnalizując, że spotkanie jest zakończone. “Wsadzimy to na Plenum i aktyw partyjny wybierze właściwe atrybuty. Wszystko będzie dobrze,” mówi wypychając profesorstwo za drzwi.
“Widzimy się znowu za dwa tygodnie,” woła za nimi.

Pierwsze kroki

Przez następne tygodnie dziewczyny pracują bez wytchnienia bo zbiory super Baire’a okazują się być obiektami o fascynujących własnościach. Napieralska szybko odkrywa, że wystarczy wziąć dowolny zbiór X i badać odwzorowania ciągłe z przestrzeni przeliczalnych ciągów elementów zbioru X w liczby rzeczywiste. Co więcej, zbiory super Baire’a zachowują się jak zbiory borelowskie jeśli tylko X ma dostatecznie dużą moc. Wielgachna całkiem ocipiała na puncie tych ogromnych  mocy i czasami przebąkuje, że może takich dużych zbiorów to wcale nie ma. Wsobna, która spędziła tydzień czytając prace Gödla o zbiorach konstruowalnych  mówi, że trzeba zobaczyć czy daje się skonstruować takie uniwersum, które zawiera jakiś z tych ogromnych zbiorów o których ciągle gada Wielgachna. No a Napieralska cały czas powtarza, że te zbiory super Baire’s to zawsze wyglądają tak samo i nikt nie wie co ona ma na myśli.
W końcu Wielgachna mówi, że trzeba odetchnąć, pojechać do Warszawy i zasięgnąć języka. 
“No a niby jak to zrobić?” Wsobna pyta z powątpiewaniem.
“Ano staniemy na korytarzu w Instytucie na Śniadeckich i prędzej czy później coś nam podejdzie,” Napieralska oznajmia z niekłamanym optymizmem.

Trzy dni później dziewczyny zarzucają kotwicę pod zakładem Podstaw Matematyki po 12 godzinach spędzonych w pociągu Wrocław-Warszawa.

Przegięcie nacjonalistyczne

Dwa tygodnie mijają szybko i trzej profesorowie maszerują do Domu Partii jak starzy bywalcy. 
“Co słychać?” Sekretarz wita ich w drzwiach gabinetu. 
“Zależy gdzie ucho przyłożyć,” odpowiada Profesor Kuratowski zgryźliwie, ciągle zły po ostatniej wizycie.
“Wycisz się Kaziu,” szepcze Profesor Marczewski niepokojąc się o maniery kolegi. 
Ale Sekretarz pochłonięty innymi sprawami nie zwraca uwagi na te afronty. “A dlaczego ta przestrzeń jest polska?” pyta.
“A jaka ma być?” Profesor Borsuk irytuje się, “turecka?”
“Raczej nie,” Sekretarz nie traci cierpliwości, “ale mogłaby być ludowa albo narodowa-wyzwoleńcza bądź po prostu rewolucyjna.”
“Towarzyszu,” Profesor Marczewski rusza z wyjaśnieniami, “to jest ofensywa propagandowa nastawiona na zagranicę, niech matematycy burżuazyjni na każdym kroku wymawiają nazwę naszego kraju.” 
“Kurka wodna,” irytuje się Sekretarz, “tu nie chodzi o propagowanie nacjonalizmu tylko o dolę klasy robotniczej i chłopstwa, no i o pogłębianie świadomości klasowej.”
“Świadomości klasowej,” Profesor Kuratowski pyta ze zdziwieniem, “u matematyków? Przecież to sami kosmopolici.”
W oczach Sekretarza pojawiają się oznaki irytacji, “Może to i racja,” mówi jakby do siebie, “niech już będzie przestrzeń polska bo tak naprawdę to najważniejsze  jest czym jest ta przestrzeń i jakie wartości sobą reprezentuje.”
“Z pewnością internacjonalistyczne bo definicja przestrzeni topologicznej pochodzi od Hausdorffa,” wyrzuca z siebie Profesor Borsuk trochę zbyt pośpiesznie.
Zapada chwila niezręcznej ciszy po czym Sekretarz mówi, “No aby tylko się nie okazało, że przestrzeń polska jest przestrzenią Hausdorffa bo to jakieś małopolskie nazwisko.”
Profesor Kuratowski zaczyna się nagle krztusić jakby coś mu stanęło w gardle a Profesor Borsuk zastyga jak żona Lota. Na szczęście Profesor Marczewski przytomnie wyjaśnia, “Żadnego tam Hausdorffa nie trzeba, towarzyszu, metryczna będzie.”
Sekretarz wyraźnie się rozluźnia, “Znaczy się nawiązujemy do rewolucji francuskiej, słuszny wybór i ideowo poprawny.”
Spotkanie dobiega końca i wszyscy wstają. “Ostateczna decyzja będzie po Plenum. A teraz wynocha,” Sekretarz oznajmia dość bezceremonialnie.
Profesorstwo wychodzi na korytarz i rusza w kierunku wyjścia. 
“Karolku, czy ty ofiuciałeś? Po co ich tym Hausdorffem razić?”  Profesor Marczewski syczy do Profesora Borsuka, który powoli dochodzi do siebie po tych obłąkańczych negocjacjach.

 Bratnia dusza

Profesor Rasiowa brnie przez  rozryte ulice w drodze do Instytutu Matematycznego PAN.
“Metro by nam podarowali zamiast tych szkaradzieństw,” szepcze do siebie patrząc na  Sowietów w kufajkach niemrawo grzebiących się w ziemi. “Tego nigdy nie da się schować,” przychodzi jej na myśl na widok rosnących wokół budynków MDM.

Wpada do  Instytutu i pędzi na trzecie piętro bo seminarium już się zaczęło jakiś czas temu. Kątem oka dostrzega stojące na korytarzu trzy dziewczyny, które rozglądają się niepewnie. 
“A co wy tu dzieci robicie?” Profesor Rasiowa błyskawicznie rezygnuje z seminarium i decyduje zaspokoić swoją ciekawość bo w tym otoczeniu dziewczyny wyglądają nie mniej egzotycznie niż baobaby rosnące na Marszałkowskiej.
Napieralska, Wsobna i Wielgachna, które przybyły pół godziny wcześniej patrzą się bezradnie nieprzywykłe by ktoś im okazywał zainteresowanie.
“Z Wrocławia przyjechałyśmy z pytaniami,” odpowiada Napieralska a Wielgachna i Wsobna patrzą w ziemię.
“Pytania? A jakie pytania?” Profesor Rasiowa mówi zachęcająco.
“Zaczęło się od własności Baire’a ale teraz jest cała masa nowych pytań,”  Napieralska wyjaśnia, a Wielgachna i Wsobna przestępują z nogi na nogę.
“Własności Baire’a?” powtarza Profesor Rasiowa niepewna czy się nie przesłyszała.
“Super Baire’a,” poprawia Napieralska, “najciekawsze rzeczy pojawiają się w kontekście przestrzeni nie-ośrodkowych.”
“No to powiedzcie o co chodzi,” mówi Profesor Rasiowa  płonąc z ciekawości a dziewczyny zaczynają opowiadać o tym co odkryły w ciągu ostatnich kilku tygodni. Minuty zamieniają się w kwadranse, a kwadranse w godziny.  Gdy rozstają się późnym wieczorem na dworcu kolejowym jest jasne, że  są na tropie  ważnych idei.  Profesor Rasiowa ściska każdą po kolei mówiąc, “ale uważajcie dzieci bardzo bo oni was zagryzą.” Dziewczyny zbywają to milczeniem bo nie jest zbyt jasne do czego odnosi się to przygnębiające ostrzeżenie, a w ostatniej chwili gdy wsiadają do pociągu, Profesor Rasiowa woła za nimi, “skontaktujcie się również z Profesor Szmielew.”

Szlaban

Tydzień po tej rozmowie Napieralska, Wielgachna i Wsobna ruszają na spotkanie z Profesorem Marczewskim.
“Wszystko w porządku?” Profesor Marczewski pyta uprzejmie gdy dziewczyny wchodzą do gabinetu.
“Panie Profesorze,” wyrzuca z siebie Napieralska, “te zbiory super Baire’a to warto rozważać w przypadku przestrzeni nie-ośrodkowych.”
Profesor Marczewski podnosi głowę. 
“Nie-ośrodkowych?” pyta z nie ukrywanym przerażeniem. 
“I nie-metrycznych,” dodaje Wielgachna z zadowoleniem. 
 Profesor Marczewski podnosi rękę. “Stop, ani słowa więcej,” mówi przez zaciśnięte gardło skrajnie zbulwersowany.
Zapada cisza i po chwili Profesor Marczewski wyjmuje z teczki kilka spiętych spinaczem kartek. 
“No proszę na to spojrzeć,” podaje maszynopis Napieralskiej, “niech panienka czyta.”
Napieralska spogląda na maszynopis.
“8:30 - 11:00 Walka z kułactwem: sojusz biedniaka ze średniakiem.
11:00 - 13:00 Wróg czai się wśród mas:  o przyczynach powszechnego braku papieru toaletowego.”
Napieralska przerywa skonfundowana.
“To porządek obrad na Plenum,” wyjaśnia Profesor Marczewski, “proszę spojrzeć na punkt trzeci na drugiej stronie.”
Napieralska przewraca stronę.
“15:00-18:00 Ofensywa propagandowa polskich matematyków: przestrzeń polska i jej własności,”
“A co to jest przestrzeń polska?” pyta Wielgachna.
“No właśnie,” Profesor Marczewski zaczyna wyłuszczać, “Plenum to ma ustalić, ale napewno będzie ośrodkowa i metryczna.”
“Niech sobie Plenum ustala,” mówi Wsobna, “napewno nie każda przestrzeń jest polska.”
“Moje panienki,” Profesor Marczewski zniża głos do szeptu, “oczywiście, że nie ale komuniści wcale nie mają poczucia humoru. Jak przestrzeń jest nie-polska to zaraz może się okazać, że matematyk co ją bada jest anty-polski.”
“No i co wtedy?” Napieralska pyta naiwnie.
“A wtedy to dupa blada,” odpowiada Profesor nie przebierając w słowach, “wakacje we Wronkach murowane.”
Zapada przewlekłe milczenie. “No to co będzie?” w końcu pyta Wielgachna.
“Co będzie?” powtarza Profesor Marczewski, “szlaban będzie na te wasze anty-polskie badania.”
Bębni pięścią o stół, “No ja się chyba pochlastam. Tu o przyszłość polskiej matematyki chodzi, nie możemy sobie pozwolić na taki woluntaryzm.”
“Od nie-ośrodkowych wara,” grozi wymachując rękami.

“Ale to miał być materiał na nasze prace magisterskie,” Napieralska mówi nieśmiało. 
“Prace magisterskie?” Profesor Marczewski powtarza z wyraźną ulgą, “chodzą panienki na wykład, robią prace domowe i dostały temat badawczy do zrozumienia. Na magisterium starczy z nawiązką. Dyplomik zaraz podżyruję i będzie do odebrania na wiosnę.”

 Ostatnia noc

“Magister Wielgachna,” Wielgachna kłania się w stronę Napieralskiej.
“Magister Napieralska,” odpowiada Napieralska z uśmiechem. 
Jest koniec maja i dziewczyny właśnie wróciły z dziekanatu z dyplomami ukończenia studiów. Czas na balangę!
Wtem słychać kroki na schodach i do pokoju wpada Wsobna zalewając się łzami.
“Zabili go, zabili,” szlocha żałośnie. 
“Kogo?” woła Napieralska.
“Ewarysta Galois,” odpowiada Wsobna przez łzy.
“Komuniści?” Wielgachna pyta złowieszczym tonem.
“Nie, rojaliści,” mówi Wsobna.
“To kiedy to było?” Napieralska pyta podejrzliwie.
“Dziś będzie dokładnie 120 lat,” mówi Wsobna i zaczyna znowu beczeć.
Po chwili sprawa się wyjaśnia gdy Wsobna wyciąga z torebki książkę Profesora Infelda “Wybrańcy bogów.”
“Same zobaczcie co się stało,” mówi Wsobna powoli wracając do siebie.
“Faktycznie okropne,” potwierdza Wielgachna, “ale czemu to cię tak rozbujało?”
“Bo on tę całą swoją matematykę  na dzień przed śmiercią opisał w liście żeby nie zginęła, a my pijemy śmagę,” wybucha Wsobna.
“No ale my przecież żyjemy,” Napieralska wtrąca roztropnie.
“Żyjemy?” Wsobna śmieje się sardonicznie, “naprawdę tak myślicie?”
“Ja jutro zaczynam prace w fabryce opon Stomil,” Wielgachna mówi z wahaniem, “będę te opony chyba liczyć.”
“A ja będę księgową w rozlewni wód mineralnych,” dodaje Napieralska.
Zapada ponura cisza i w końcu Wsobna mówi, “Nie ma rady, trzeba to wszystko spisać i posłać dalej.”
“Ale co z tego będzie?” mówi trochę tym wszystkim zaniepokojona Napieralska.
“Ty nic nie łapiesz,” Wsobna traci cierpliwość, “Ważne jest to, że nas nie będzie.”

Kanapa

Profesor Szmielew w lekkiej panice kończy pakowanie. Wyjazd za parę godzin a wszystko w polu.  Na dodatek ktoś dzwoni do drzwi, listonosz jak się okazuje. Profesor Szmielew otwiera niewielką przesyłkę, zawierającą kilkanaście spiętych kartek papieru i króciutki list. 

WP Profesor Szmielew,
Uprzejmie prosimy Panią Profesor o przekazanie niniejszych notatek na ręce Profesora Tarskiego.
Z poważaniem,
K.Napieralska, M.Wielgachna i Z.Wsobna

Profesor Szmielew przerzuca  gęsto zapisane kartki. Trzy różne charaktery pisma wskazują, że każda z autorek napisała swoją część osobno. Na stronach pojawiają się słowa takie jak “rozszerzenie,” “Q-filtr” i “model”  a później nieznany jej “lemat Rasiowa-Sikorski.” W dalszej części dokumentu widać “ultrapotęgi”, “ultrafiltry”, “zanurzenia”  i  jakieś “twierdzenie Łosia.” Wszystko razem wydaje się być produktem ogromnego pośpiechu a czerwone krążki na papierze wyraźnie wskazują, że autorki nie miały gdzie odstawić kieliszka wina. Profesor Szmielew wsadza rękopis do torebki i kontynuuje pakowanie.

Kiedy kilka dni później  wchodzi  na kampus Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley jest ledwo żywa ze zmęczenia po dwóch dobach podróży. Na szczęście logicy pracujący w Berkeley maja swój własny pokój  i tam też Profesor Szmielew kieruje pierwsze kroki. Pokój nie jest wielki ale ma sporą biblioteczkę, kilka foteli dookoła stolika kawowego i przepaścistą kanapę.
Profesor Tarski jest na zajęciach i Profesor Szmielew nie ma nic lepszego do roboty niż czekać na koniec jego wykładu.  Sofa wygląda miękko i przytulnie i Profesor Szmielew układa się na niej. Po chwili oczy zaczynają się jej kleić i zapada w sen nie  zauważając jak rękopis Napieralskiej, Wielgachnej i Wsobnej wypada z jej torebki i niknie w ciemnych czeluściach kanapy.

Zwarta, spójna i dyskretna

22 lipca 1952, w Narodowe Święto Odrodzenia Polski trzej profesorowie siedzą w kawiarni pochyleni na “Trybuną Ludu.” Krótka notka pod tytułem “Ofensywa propagandowa polskich matematyków”  oznajmia jak następuje:
Właśnie zakończone Plenum Komitetu Centralnego PZPR zaaprobowało wprowadzenie do terminologii matematycznej pojęcia przestrzeni polskiej.  Polscy matematycy zaproponowali szereg własności godnych przestrzeni która będzie odtąd nosiła nazwę naszej Ojczyzny a aktyw w konsultacji z masami pracującymi i chłopstwem wybrał najbardziej odpowiednie przymioty. Robotnicy jednogłośnie uchwalili, że przestrzeń polska musi być zwarta, a chłopstwo  apelowało o spójność. Organizacje kobiece pod przewodnictwem kół gospodyń wiejskich wysunęły propozycję aby przestrzeń polska była również dyskretna bo plotkarstwo jest zakałą demokracji ludowej.   Polskie środowisko matematyczne przyjęło te wybory z entuzjazmem podkreślając, że najnowsze badania niezbicie pokazują, że tak zdefiniowana przestrzeń polska jest unikalnym obiektem o prawdziwie fundamentalnych własnościach.  

“Fakaraka,” Profesor Kuratowski wzdycha ponuro, “i co my z  tym  fantem teraz zrobimy?”
“A co many robić?” Profesor Marczewski pyta roztropnie, “za rok nikt tego nie będzie pamiętał.”
“No ale przecież mówiliśmy, że przestrzeń polska będzie na ustach wszystkich,” Profesor Borsuk przypomina z niepokojem.
“Na ustach wszystkich burżuazyjnych matematyków, Karolku,” Profesor Marczewski wyjaśnia cierpliwie, “a im umysł zniewala imperialistyczna soldateska i w rezultacie nic nie kapują.”
“To lepiej, rzeczywiście można to na nich zwalić,” mówi Profesor Kuratowski z ulgą, “ale na przyszłość to może spróbujemy czegoś kapinkę łatwiejszego.”
“Przestrzeń Banacha?” podsuwa Profesor Borsuk z błyskiem w oku.

Detektywi

Warszawa, 1 maja 1975

Drogi Alfredzie,
W pierwszych słowach mego listu muszę Ci wyznać rzecz, która ostatnimi laty zaczyna ciążyć na moim sumieniu. Nie, nie chodzi tu o plotkarstwo Fefermanów ale o coś co się wydarzyło ponad dwadzieścia lat temu. 
Kiedy w maju 1952 jechałam do Berkeley zabrałam ze sobą manuskrypt napisany przez trzy studentki z Wrocławia: panie Napieralską, Wielgachną i Wsobną. Dostałam przesyłkę na kilka godzin przed wyjazdem i miałam tylko czas żeby to przejrzeć bardzo pobieżnie. Rzecz była napisana dość chaotycznie i pośpiesznie  i była opatrzona prośbą aby to oddać w Twoje ręce. Pamiętam, że miałam ten rękopis jeszcze na lotnisku w San Francisco ale potem ślad wszelki po nim zaginął. Nie byłoby to takie nieszczęście, w końcu nie takie rzeczy giną każdego dnia, gdyby nie to, że pamietam pojedyncze słowa z tego manuskryptu, które w kontekście odkryć ostatnich dwudziestu lat wyglądają bardzo znajomo. Krótko mówiąc, martwię się okropnie, że zgubiłam coś bardzo ważnego, rękopis który mógł odegrać zasadniczą rolę w historii współczesnej teorii mnogości i podkreślić rolę polskiej szkoły matematycznej w tej historii.
Pozdrowienia i uściski,
Wanda

 List ten został znaleziony w roku 1984 w spuściźnie po zmarłym rok wcześniej Alfredzie Tarskim i  przedziwnym trafem zawędrował do Warszawy. Tajemniczy manuskrypt stał się przedmiotem dość obsesyjnego zainteresowania Polskiego Towarzystwa Matematycznego po tym jak się okazało ze panie Napieralska, Wielgachna i Wsobna istotnie otrzymały magisterium z Uniwersytetu Wrocławskiego po czym wszelki słuch o nich zaginął. 
Znalezienie po 30 latach kilku kartek papieru, które zaginęły gdzieś w Kalifornii  jest generalnie niemożliwe chyba, że znajdują się one w bardzo specjalnym miejscu. Polskie Towarzystwo Matematyczne wytypowało dwa miejsca warte przeszukania: Wydział Matematyki Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley i dom Państwa Tarskich. 
Przeszukanie Wydziału Matematyki zostało powierzone młodemu matematykowi polskiemu o inicjałach TB czasowo przebywającemu wraz z rodziną w Berkeley. Wkrótce później zwerbował on świeżo przybyłego z Polski doktoranta by zamieszkał na kwaterze w domu Państwa Tarskich i rozpoczął równoległe poszukiwania. 
Oczywiście Drogi Czytelniku, znane jest Ci zakończenie tej historii. Pewnego dnia  TB zasiadł na kanapie w pokoju logików, meblu niezwykle popularnym i odwiedzanym przez goszczących w Berkeley matematyków jak rownież obleganym przez pracowników Wydziału. Ta popularność niestety kanapie  nie służyła. Była ona w opłakanym stanie: porwana tapicerka, połamane i pogięte sprężyny oraz dziury, do których mógłby spokojnie wleźć średniej wielkości zwierzę. TB zasiadł wygodnie po czym zaczął się zapadać i ani się obejrzał jak jego portfel zniknął w ciemnej czeluści. Grzebiąc po omacku we wnętrzu kanapy znalazł ogromną ilość rzeczy, które tam przez lata powpadały a wśród nich kilka wyblakłych i rozsypujących się w proch kartek papieru. Oprócz jednego zdania nic odczytać się nie dało, ale to pojedyncze zdanie,  które brzmiało: “Każdy zbiór super Baire’a jest mierzalny w sensie Lebesgue’a,” dowodziło niepodważalnie, że kartka pochodzi z rękopisu z Wrocławia. Żeby nie pozostawić watpliwości TB przesłał znaleziony dokument do Polski gdzie analiza w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku potwierdziła, że papier został wyprodukowany w zakładach papierniczych w Kłodzku z mazowieckiej sosny a dodatkowe analizy wskazały na obecność gryki i dzięcieliny, powszechnie uznanych elementów polskości.

Cud w Kaliforni

Druga połowa XX wieku to jeden z najbujniejszych  okresów w historii teorii mnogości. Po fundamentalnych pracach Cantora i Hausdorffa i po przełomowych odkryciach Gödla, centralnym punktem zainteresowania teorii mnogości stało się pojęcie nieskończoności w kontekście różnych działów nowoczesnej matematyki.   W 1988 trzech matematyków przebywających w Berkeley z okazji “Roku Podstaw Matematyki” opublikowało pracę wprowadzającą do teorii mnogości pojęcie zbioru o uniwersalnej własności Baire’a.  Zbiory mające uniwersalną własność Baire’a okazały się mieć związek z najważniejszymi odkryciami ostatnich czterdziestu  lat.
Polscy matematycy tropiący losy zaginionego manuskryptu Napieralskiej, Wielgachnej i Wsobnej wkrótce nabyli niezbitej pewności, że zbiory super Baire’a i zbiory uniwersalnie Baire’a to jedno i to samo pojęcie, bowiem zbiory uniwersalnie Baire’a okazały się być również mierzalne w sensie Lebesgue’a. Nie byli się też w stanie nadziwić zdumiewającej zbieżności nazwisk trzech wrocławskich studentek z trzema działami współczesnej teorii mnogości.   Na dodatek nie uszło ich uwagi, że zbiory o uniwersalnej własności Baire’a były kulminacją czterdziestu lat badań nad teorią forcingu, dużymi liczbami kardynalnymi i teorią modeli wewnętrznych podczas gdy rękopis Napieralskiej, Wielgachnej i Wsobnej brał zbiory super Baire’a za punkt wyjścia, a duże liczby kardynalne, modele wewnętrzne i forcing pojawiały się naturalnie w kontekście pytań dotyczących własności tych zbiorów.  Wydawało się, że  zagubiony manuskrypt opisuje rozwój teorii mnogości od roku 1990 do 1950 jakby idąc wstecz w czasie. Wszystko to razem nieomal graniczyło z cudem i takie to było podłoże jednego z najambitniejszych przedsięwzięć Polskiego Towarzystwa Matematycznego w całej jego historii.

 Divinus Perfectionis Magister

25 stycznia 1983 roku konstytucja apostolska Divinus Perfectionis Magister ustaliła kryteria dotyczące cudów w procesach kanonizacji.  Po niemałym namyśle Polskie Towarzystwo Matematyczne zwróciło się w 1988 roku do Watykanu z prośba o ustalenie czy rozwój teorii mnogości w ostatnich czterdziestu latach i  rola Uniwersytetu Kalifornijskiego w tym rozwoju ma charakter cudu i jeśli istotnie cud miał miejsce to jaki jest zakres boskiej interwencji.
Dokumentacja cudów to proces żmudny bo odróżnienie czystego przypadku od cudu  w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości to sprawa wymagająca  przesłuchania wielu świadków, opinii biegłych ekspertów i jednogłośnego orzeczenia komisji papieskiej. Ponadto, przeważająca większość cudów dotyczy uzdrowień a sprawy matematyczne otwierają w tej materii trudności zupełnie nowego rodzaju.  Niemniej Watykan zareagował na to wyzwanie z zaskakującym entuzjazmem i wkrótce specjalnie wybrana komisja przystąpiła do przesłuchiwania świadków. Każdy cud wymaga boskiej interwencji, a każda interwencja jest wynikiem kontaktu z obiektem o super-naturalnych własnościach. Najwyższe naukowe standardy, na których opiera się Divinus Perfectionis Magister wymagają przepisowej ilości świadków oraz identyfikacji nośnika boskiej interwencji poprzez ślepe próby i strategię badań podłużnych.  Typowa weryfikacja cudu zajmuje dziesiątki lat i młody kleryk, Nuncio Paparazzi, który stanął na czele papieskiej komisji, wiedział, że badaniu cudów w matematyce poświeci całą swoją karierę. Niemal na samym początku papieska komisja wskazała na kanapę w pokoju seminaryjnym logików jako na obiekt o specjalnych własnościach bowiem była to jedyna rzecz, z którą każdy matematyk mający wyróżniający się dorobek w dziedzinie teorii mnogości był w fizycznym kontakcie w jakimś momencie swojej kariery. Na zrozumienie sposobu w jaki kanapa pobudza rozwój światowej matematyki trzeba było dalszych badań. 
W 2016 w wywiadzie dla L’Osservatore Romano przeprowadzonym po ujawnieniu dokumentów przez Wikileaks, Nuncio Paparazzi tak opisuje swój pierwszy przełom w badaniach.

“W 1986, na dwa lata przed rozpoczęciem naszych prac, na Kongresie Matematyków w Berkeley miał miejsce następujący wypadek. Jedenastoletni chłopiec  został pozostawiony na kanapie w pokoju logików z przykazaniem żeby był grzeczny. Nudząc się strasznie, mały szkrab zaczął skakać  i w pewnym momencie próbując zrobić fikołka wpadł do wnętrza kanapy tak, że tylko nogi mu wystawały. Uratowany po kilku minutach z potrzasku, berbeć wychynął w stanie głębokiego transu, wypluwając strzępki papieru, które oblepiały całą jego twarz. Wielu współczuło maluchowi nieprzyjemnej przygody i nikt nie przypuszczał  co nastąpiło dalej. Chłopiec stał się cichy i grzeczny i jeszcze tego samego roku zdobył złoty medal na Międzynarodowej Olimpiadzie Matematycznej. Dwadzieścia lat później dostał Medal Fields’a i obecnie uchodzi na największego matematyka XXI wieku.
To był pierwszy dowód, że kanapa ma super-naturalne własności i że ich nośnikiem jest papier znajdujący się w jej wnętrzu.”

Cztery wywiady

W połowie roku 2016 hakerzy włamali się do archiwów Watykanu i wkrótce potem Wikileaks opublikowały petycję Polskiego Towarzystwa Matematycznego złożoną w roku 1988.  Całość była podpisana przez prezesa PTM i Radę Naukową Instytutu Matematycznego Polskiej Akademii Nauk i w załączeniu zawierała znalezione dokumenty  i ekspertyzy. W odpowiedzi stolica apostolska obiecała pełną weryfikację z gwarancją orzeczenia nie później niż w pięćdziesiątą rocznicę złożenia wniosku.  Nie jest jasne czy odtajnienie procesu na 22 lata przed planowanym terminem zakończenia będzie miało jakiś wpływ na jego wynik ale jest jasne, że Komisja zebrała ogromną ilość materiałów rzeczowych. W opinii ekspertów biegłych w sprawach beatyfikacji, dokumenty zgromadzone przez komisję wskazują, że odkrycie forcingu,  teorii możliwych współkońcowości, udowodnienie niesprzeczności Aksjomatu Determinacji oraz prace nad modelem L-nieskończoność nie mogą być kwestią przypadku bądź wytężonej pracy a mogą być jedynie wyjaśnione obecnością siły wyższej. Komisja ustaliła ponad wszelką wątpliwość, że koncentracja idei matematycznych wokół kanapy w Berkeley w różnych okresach czasu wielokrotnie przekraczała normy właściwe dla zjawisk naturalnych. Nie ma również wątpliwości, że szczątki rękopisu Napieralskiej, Wielgachnej i Wsobnej  stanowiły siłę sprawczą i były super-naturalnym nośnikiem idei polskiej szkoły matematycznej oraz dowodem, że siła tych idei potrafi pokonać wszelkie przeszkody.  

Nuncio Paparazzi przeprowadził wywiady z setkami matematyków. Poniżej przedstawiamy cztery dające wiele do myślenia transkrypty.

Uniwersytet Stanfordzki, 1 maja 1990

Nuncio Paparazzi: Od kiedy datuje się zainteresowanie Pana Profesora teorią mnogości?
PC: No, będzie już ze 30 lat. Pamiętam, że w 1961 przyjechałem z wizytą do Berkeley i miejscowi logicy zawlekli mnie do takiego swojego pokoju po seminarium.
Nuncio Paparazzi: Miał Pan Profesor wykład z logiki?
PC: Ależ skąd! Z analizy.  Ale logicy dawali brendawkę po seminarium, więc łatwo się dałem przekonać.
Nuncio Paparazzi: No i co?
PC: No i siadłem na takiej rozwierchutanej kanapce a kolega zaczął  mi tłumaczyć co to jest Pierwszy Problem Hilberta. Nie było to ani zbyt jasne ani zbyt ciekawe więc się trochę wyciągnąłem i nagle coś mnie w boku łupnęło jakby mi kto sztachetą na żebrach zagrał.
Nuncio Paparazzi (z nadzieją): Zwiastowanie?
PC: Nie, sprężyna w kanapie puściła i wbiła mi się w bok. 
Nuncio Paparazzi (trochę rozczarowany): Ojej.
PC: Infekcja się wdała bo do tej sprężyny były poprzyklejane kawałki papieru i jeden z nich dostał się pod skórę.
Nuncio Paparazzi (z zainteresowaniem): Papieru?
PC (cierpliwie): No tak, papieru, jakiś rękopis musiał wpaść do środka kanapy. W szpitalu mi to wyjeli kilka dni później, sam widziałem. Ale ważne jest to, że przez cały czas Pierwszy Problem Hilberta chodził mi po głowie.
Nuncio Paparazzi: Ale w końcu przeszło?
PC: Wcale nie. W końcu to już o niczym innym  nie mogłem myśleć i męczyłem się okropnie.
Nuncio Paparazzi: Ja cię kręcę!
PC: Ale wszystko przeszło jak ten problem w końcu rozwiązałem.
Nuncio Paparazzi: Farmakologicznie czy terapią?
PC (skonfundowany): Nie, matematycznie. Pierwszy Problem Hilberta, znaczy się Hipotezę Continuum.


Uniwersytet Hebrajski, 22 lipca 2000

Nuncio Paparazzi: Czy wizyty w Berkeley były dla Pana Profesora inspiracją?
SS (po chwili namysłu): W zasadzie to ja mogę pracować wszędzie i przez cały czas, więc Berkeley nie robi specjalnej różnicy. Ale oni tam mają taką kanapę w pokoju seminaryjnym i tam mi się szczególnie dobrze myślało.
Nuncio Paparazzi: Coś konkretnego?
SS: W 1983 główna idea do 176 przyszła mi do głowy na tej kanapie, no a teraz niedawno to wymyśliłem całe 460 jak wszyscy poszli na obiad i zostawili mnie samego na tej kanapie.
Nuncio Paparazzi: 176 i 460? Kabała?
SS (śmieje się): Nie, to numery prac.
Nuncio Paparazzi (podejrzliwie): A to aby dobre prace?
SS (stanowczo): Górna półka, z pewnością w pierwszej dziesiątce.
Nuncio Paparazzi: Znaczy się, kanapa pomogła. To ile by Pan Profesor dał  jej kredytu?
SS (po namyśle): Przynajmniej 50%.
Nuncio Paparazzi (zaskoczony) 50%! Pełne współautorstwo?  Na którym miejscu?
SS: W matematyce jest alfabetycznie.
Nuncio Paparazzi (podekscytowany i nie bardzo słuchając): Czyli kanapa to pierwszy autor!
SS (trochę niepewnie): A skąd wiadomo, że to kanapa? Może to tylko sofa?
Nuncio Paparazzi: Faktycznie. Ale jeśli nawet drugi autor to też niebywałe.


Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley,  9 maja 1989

Nuncio Paparazzi: Szanowny Panie Profesorze, może zaczniemy of testu wolnych skojarzeń?
HW: Zaczynajmy.
Nuncio Paparazzi: Liczba nieosiągalna?
HW: Leżanka.
Nuncio Paparazzi: Uniwersum konstruowalne?
HW: Sofa.
Nuncio Paparazzi: Rozszerzenie forsingowe?
HW: Szezląg.
Nuncio Paparazzi (zdziwiony): Zawsze meble?
HW: Nic nie poradzę. To Jego Eminencja zadaje pytania!
Nuncio Paparazzi: To może zapytam po prostu, czy jest jakiś mebel który odegrał szczególną rolę w rozwoju matematycznym Pana Profesora?
HW (lekko zmieszany): Zawsze ciągnęło mnie do Berkeley. Byłem tu studentem i myślałem, że to się nigdy nie skończy ale wypchnęli mnie na posadę do Caltechu. Na szczęście bez doktoratu, więc mogłem wracać do Berkeley ile chciałem no i w końcu wróciłem na dobre.
Nuncio Paparazzi: Nie całkiem Pan Profesor odpowiedział na moje pytanie. Czy jest w Berkeley coś szczególnie atrakcyjnego?
HW: Niby co?
Nuncio Paparazzi: No powiedzmy jakaś kanapa.
HW: Kanapa?
Nuncio Paparazzi: W pokoju seminaryjnym?
HW (jakby sobie coś nagle przypomniał): A rzeczywiście, jest tam taka zgrabna kanapka. Wiele godzin na niej spędziłem.
Nuncio Paparazzi: Wiele godzin? 
HW: Pewnie dni a może nawet miesięcy jakby to wszystko dodać.
Nuncio Paparazzi: I warto było?
HW (trochę smętnie): Oj warto. Gdyby  tylko spisać to co na niej wymyśliłem to by się człowiek nie pozbierał.


Uniwersytet Stanowy Ohio w Columbus, 1 kwietnia 1987

Nuncio Paparazzi: Niedawno ukazała się książka opisująca dorobek Pana Profesora w podstawach matematyki. Moje gratulacje.
HF: Dziękuję, ale to dopiero początek, dalej będzie jeszcze lepiej.
Nuncio Paparazzi: Czy Pan Profesor bywa w Berkeley?
HF (podejrzliwie): Bywałem, ale już nigdy więcej tam nie pojadę. A bo co?
Nuncio Paparazzi (niepewnie): Jest taka plotka, że…. 
HF: …logicy mają tam kanapę, która daje tym, którzy na niej siedzą wielkie idee.
Nuncio Paparazzi: No właśnie.
HF: To prawda, widziałem na własne oczy.
Nuncio Paparazzi (podekscytowany): Kanapa dała Panu Profesorowi pomysły na twierdzenia?
HF (z irytacją): Nie dała. Zabrała!
Nuncio Paparazzi (zaskoczony powtarza bezmyślnie): Zabrała??
HF: No tak, zabrała. Ile razy na niej siadłem czułem jak coś ze mnie uchodzi, a potem jak  ktoś mnie spędził to ten co po mnie zasiadł zaraz udowodnił jakieś sławne twierdzenie.
Nuncio Paparazzi: Niebywałe!
HF: Ja tam nie narzekam, kto ma dużo musi się z innymi dzielić. Ale te lenie to mogłyby trochę popracować zamiast się wylegiwać na miejscu które wygrzałem.



Monday, September 5, 2016

Interview

“You are going to Assisi!” The voice on the phone is urgent and excited. 
“Huh?” I mumble. It is three in the morning on the Labor Day weekend and I have just been awakened by this phone call.
“You will interview the Pope,” I recognize the voice of my editor and am instantly wide awake, “he will come to Assisi for an inter-religious World Day of Prayer for Peace, organized by the Community of Sant’Egidio.”
“And am I going to ask him about the world peace?” 
“I suppose,” my editor hesitates,  “you get a 20 minute audience plus a blessing.” 
“Blessing?” now I am really getting worried, “I am an apostate and atheist.”
“Even bettermake it count!” my editor hangs up. 


The following days pass like a whirlwind, and on September 20, 2016 I find myself huddling with Pope Francis in the dark and smelly room of Cloister of Sixtus IV in Assisi. The setting is positively medieval, and the Pope takes it in stride, while I worry about the live bubonic plague spores that I reckon are still present ten centuries later.

“Your Holiness,” I begin reverentially.
“Call me Francis and let’s get going.” 
I am taken aback by this informality and Francis, as if reading my thoughts explains, “I can be papal if I need to but you will have a better experience if we simplify the procedure.”

My first question is supposed to get him on defensive but suddenly I feel like a plant that has lost a lot of turgor, and I’m having problems getting off the blocks.
“The future starts today, not tomorrow,” Francis says helpfully. “Do you know who said that?”
“Schwarzenegger?” I guess. 
“Pretty good but not even close,” Francis says with faint praise, “John Paul II.  Get moving.”

“Kill them all and let God sort them out,” I quote, finally beginning, “not a good backdrop for the world peace.” 
Francis nods politely. “Innocent III, the gold standard for papal toughness. Surely we have made some progress in the last nine hundred years.” 


I decide to abandon old grievances. “So the prospects for world peace are better today?”
Francis glances at me curiously. “Not at all.”
“What?” I blurt out, “you can’t be serious! Is that your new message to the world?”
Francis is completely unmoved. “We have been saying it loud and clear for quite some time.”
“Loud and clear?” I repeat, dumbfounded.
“Let me see,” Francis starts, “how about “No peace without justice, no justice without forgiveness.””
“John Paul II,” I recognize the quote, “aren’t these marching orders and promises?”
 “Is that how you understand it?” Francis looks puzzled, “doesn’t he say “no peace” right off the bat?”
“Well,” I plod on, “he ties it to justice and forgiveness.”
“You have got to man up,” the Pope says with fatherly concern, “justice is a great deal harder than peace, and forgiveness …” his voice trails off in a manner indicating a complete lack of faith that forgiveness is implementable on any significant scale. 
The words of John Paul II, “the only way to peace is forgiveness,” ring in my head,  and suddenly I see it all in a completely new light. 
Still, this papal aggression needs to be checked.
“Man up?” I repeat incensed, “then you better pope up! Didn’t you say “Peace: the fruit of a culture of solidarity, mercy and compassion”?”
“I did,” Francis confirms and smiles, indicating that he is  pleased with the depth of my research, “and what do you make of it?”
I decide to unleash my logic on him, “You say that peace is the fruit of a plant. And the plant… “ I continue.
“… does not exist,” Francis cuts in. “Culture of solidarity, mercy and compassion? C’mon, you would be lucky to get two out of three within any human culture.”  

Round one is over and we sit in silence as I absorb these revelations. Francis rocks back and forth deep in thought.
“Joe quit because of it,” he mutters absentmindedly. 
I gather that he is speaking about his predecessor Benedict XVI, who retired rather unexpectedly. 
“Because of peace?” I repeat and suddenly I see  everything clearly. “So the rumor that he shot down a British bomber during the war is true?”
Francis glances at me sideways as he tries to figure something out. 
“If Joe did shoot down a plane,” he begins emphasizing the hypothetical, “and nobody was hurt, wouldn’t it be a miracle?” 
I see where this is going. “For canonization one needs two miracles,” I recall.
“The other one is easy,” Francis waves his hand, “We were looking for a 'good shepherd', and instead we got a German shepherd. This is a miracle!”


“If there is no hope for peace then what is a realistic goal to strive for?” I come back to my interview.
“I think that we should fight indifference,” Francis begins. “The first kind of indifference in human society is indifference to God, which then leads to indifference to one’s neighbor and to the environment,” he quotes one of his own lines.
“Indifference?” I probe, “this sounds hard.”
Francis perks up and stares at me with truly papal intensity.
“Do you wash your dishes?” he finally asks.
“Huh?” I am confused again.
“Dove or Palmolive? Which one would you rather use?”
I ponder while he continues, “but choose wisely, for while the true product will bring you the eternal bliss, the false one will  ruin your cutlery.”
I marvel at his familiarity with Indiana Jones movies and see the point. 
“Indifference! Yes, we can slay this beast,” I exclaim. “I am 100% for Palmolive.” 


“So there is no hope for the world peace?” I return to the main topic. 
Francis smiles faintly, “the best idea towards peace is to refocus on the essence of what we really want.”
“Refocus?”
“Peace is not the absence of conflict, it is the ability to handle conflict by peaceful means,” he quotes.
“John Paul II?” 
Francis laughs softly. “Ronald Reagan.” 


He glances at his watch. “It is time for the peace prayer.”
“Prayer?” I lose my cool. “What a waste of time.”
“Prayer is good,” Francis mutters to himself, not even trying to sound convincing.
“Prayer for peace and what else?” I sneer.
“Does it matter?”
“Exactly,” I exploit his blunder, “prayer is not going to bring world peace!”
“Let me invoke John Paul II,” Francis says, with a hint of annoyance. “Stupidity is also a gift of God, but one mustn't misuse it.”
Now I am really hurt. “You are worse than Donald Trump!” I complain.
“Oh, c’mon,” he smiles apologetically, “it is just that your atheism denies you some basic human comfort, and prayer is one of those things.”
“Seriously?” I sulk. 
“The only thing that prayer can bring is peace of mind,” he explains, “but once you have it, the rest is so much easier.”
“Just peace of mind?” I exclaim, “what about miracles, out of body experiences and fingernail sensitivity?”
Francis winks at me, “you can get lucky, but I would not count on it.” 


“It is time to wrap it up,” Francis gets up, “I will give you my blessing.”
Somehow I am attracted to the idea but I am not sure if I am eligible.
“I am not a Christian,” I confess.
“No problem,” Francis waives my concern, “the bar is lower since I allowed dogs to go to heaven.”
“Ok then, what do I have to do?”
“Just sit still.”
Francis touches my temples with his fingertips and leans over to kiss the top of my head. 
“Neutrogena or Nexxus?” are the last words I hear before my mind is enveloped in darkness.

When I wake up the sun is up. My cat sits on my chest and my wife stands over the bed.
“Did you sleep well?” she asks with obvious concern. 
I am a bit dazed but otherwise I feel great.
“What day is it?” 
“September 5, 2016. Labor Day.”
Fourteen days back. 
 “It is a Groundhog Fortnight. A miracle after all,” I whisper to myself and start planning for the rest of my life.


Tuesday, August 9, 2016

Nieznane karty z historii polskiej literatury

Drogi Heniu,
z rozczuleniem czytam w Kurierze Warszawskim kolejne odcinki “W pustyni i w puszczy”. Wielka literatura to nie jest i drugiego Nobla nie będzie, ale mam nadzieje, że starczy Ci na remont Oblęgorka bo słyszałem, że przeciągi tam okropne.
Ja wiem, że Ty pewnie myślisz, że “Lalka” jest dużo za długa i niespełniona miłość Stacha Wokulskiego i Izabeli Łęckiej (podaję dokładnie bom niepewny czyś Ty do końca doczytał) nie zasługuje na tysiąc stron, ale Ty kochaniutki toś tego Stasia Tarkowskiego pożenił na jednej stronie!

Cytuję za Kurierem z dzisiejszego ranka:

"I dopiero po latach dziesięciu, gdy pan Tarkowski podał się do dymisji, odwiedzili obaj przyjaciół w Anglii. Pan Rawlison zaprosił ich do swego domu położonego w pobliżu Hampton-Court na całe lato. Nel skończyła lat osiemnaście i wyrosła na cudną jak kwiat dziewczynę, a Staś przekonał się kosztem własnego spokoju, że mężczyzna, który skończył lat dwadzieścia cztery, może jednak myśleć jeszcze o damach. Myślał nawet o ślicznej Nelly tak nieustannie, że w końcu postanowił uciekać, gdzie go oczy poniosą. Ale wówczas pan Rawlison położył mu pewnego dnia obie dłonie na ramionach i patrząc mu wprost w oczy rzekł z anielską dobrocią: —Stasiu, powiedz sam, czy jest na świecie człowiek, któremu mógłbym oddać ten mój skarb i to moje kochanie z większą ufnością?
Młodzi państwo Tarkowscy pozostali aż do śmierci pana Rawlisona w Anglii, a w rok później wyruszyli w długą podróż."

Toż ty serdeńko jak lis z kurnika się wymykasz, Czytelnika sobie ważysz lekce i jeszcze pana Rawlisona do grobu pochopnie kładziesz. Wiek XIX się zaczął i krzyżackimi metodami wszystkiego zrobić się nie da. Daj się młodym dogadać, uczucia rozpalić, napisz rozdział czy dwa i Czytelnikowi trochę szacunku okaż.

Z serdecznym pozdrowieniem,

Bolek

---------------------------

Na początku czerwca 2016, KB - młoda i energiczna stypendystka polskiego pochodzenia,  przyjechała z Ameryki do Instytutu Badań Literackich  w Warszawie w poszukiwaniu tematów badań i inspiracji. Ponieważ lato to sezon ogórkowy i wiele się nie dzieje nawet w tak nobliwej instytucji jak IBL,  ruszyła w Tatry. Grzebiąc się w starociach w zakopiańskim antykwariacie KB znalazła powyższy list, który po prostu wypadł spomiędzy stron jakiejś starej książki.

Nieczęsto się zdarza, że tak pikantna korespondencja pomiędzy tytanami polskiej literatury wpada w ręce badaczy ponad sto lat później. KB zdumiona swoim nadzwyczajnym odkryciem postanowiła spędzić resztę lata na poszukiwanie odpowiedzi na zagadkę małżeństwa Stasia Tarkowskiego i Nelly Rawlison -  pytania które dręczyły czytelników W pustyni i w puszczy przez ponad sto lat.
Kierowana podejrzeniem, że Bolesław Prus nigdy odpowiedzi na swój list nie otrzymał, KB ruszyła do Oblęgorka, matecznika Henryka Sienkiewicza, dworku, którego niemałe koszty wydawcy pisarza ogniem i mieczem wyrwali z gardła polskiego społeczeństwa.
KB była wiedziona przeczuciem, że w ostatnich latach życia Sienkiewicz pogłębił swoje zainteresowania bo był dość zaniepokojony efektem jaki Trylogia i Krzyżacy mogą mieć na przyszłe pokolenia Polaków. Martwił się, że nawlekanie na pal, obcinanie głów, pędzenie wrogów nago nahajkami po śniegu połączone z ciągłym pijaństwem i kompletnym brakiem higieny osobistej może być zarzewiem dla formy bandyckiego patriotyzmu, która była mu raczej niemiła. W związku z tym KB zaczęła przeglądać część biblioteki pominiętej przez badaczy literatury i ta fenomenalna intuicja przyniosła niespodziewane efekty. Nigdy nie wysłana odpowiedź do Bolesława Prusa spała przez stulecie pomiędzy stronami podręcznika z rachunku różniczkowego i całkowego.

---------------

Bolku drogi,
Lalkę oczywiście przeczytałem, choć może nie z zapartym tchem bo przy tej długości to bym się zatchnął. Boleję, że za to Nobla nie będzie choć się całkiem należy, szczególnie po tym, że jak słyszę  Władkowi mają go dać za tą jego chłopską sagę o Borynie (jeśli nie przekręcam nazwiska). Chapeau bas Boleczku!

Oczywiście masz świętą rację, zakończenie W pustyni i w puszczy nie ujawnia rozmaitych faktów z życia bohaterów. Nie wiem czy wiesz, ale historia jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, a że książka jest dla dzieci, nie ma co milusińskich niepotrzebnie denerwować ciemnymi stronami tego co się kryje w  zakamarkach ludzkiej duszy.
Niemniej napisałem krótkie dziełko teatralne, które rzuca światło na te sprawy.  Sam oceń czy moja wstrzemięźliwość nie była wskazana.

W Oblęgorku bywam tylko latem więc przeciągi mi nie straszne. Gorąco zapraszam w zimie.

Z poważaniem,

Heniek

------------------------

Nieprawdopodobne! KB czuła, że jedno z najważniejszych odkryć polskiej literatury, jedyna sztuka teatralna autorstwa Henryka Sienkiewicza, jest na wyciągnięcie ręki. KB potroiła swoje wysiłki i wkrótce później zostało to nagrodzone.  Wyczytana i obarczona ogromna ilością oślich uszu kopia O elektrodynamice ciał w ruchu Alberta Einsteina zawierała poniższy diament. Analiza tekstu oraz rozliczne odniesienia wskazują jednoznacznie na autorstwo Henryka Sienkiewicza, co eksperci jednogłośnie orzekli.

----------------

Staś i Nel


Osoby:

Staś Tarkowski
Władysław Tarkowski (ojciec Stasia, Polak, patriota, inżynier)
Nel Rawlison
Pan Rawlison (ojciec Nel, brytyjczyk i inżynier któremu w pośpiechu zapomniałem dać imię)
Wierny sługa

Scena 1 Przyjazd

(Przedpokój w domu Państwa Rawlisonów, słychać łomot do drzwi)

Wierny Sługa (otwierając drzwi): Witamy, witamy.

Pan Tarkowski (jowialnie i wesoło): Szczęść Boże, szczęść Boże.

Pan Rawlison (posługujący się koszmarną polszczyzną): Kochani, ilekroć to lata mineły.

Staś (wkracza śmiało za ojcem, obwieszony bronią i podzwaniając głośno): Co za radość.

(zdejmuje z ramienia swój wierny sztucer, wyjmuje zza pasa dwa nagany, a z buta wyciąga mizerkordię. Wszystko to wtłacza w ręce Wiernego Sługi, poczym łapie Pana Rawlisona w niedźwiedzi uścisk i tłukąc go radośnie po plecach aż kurz leci woła)

Kochany Panie Rawlison, jakże mi miło!

(z salonu wchodzi Nel)

Nel (zerkając na broń w rękach Wiernego Sługi mówi zalotnie): Stasiu, jakiś ty orężny.

Staś (z dumą i patrząc na nią łakomie): Orężny i niebezpieczny. Nikt cię stąd nie porwie gołąbku, (cichutko do siebie) no chyba że ja.

(zapada chwila niezręcznego milczenia i wszyscy stoją rozglądając się niepewnie)

Pan Rawlison (odzyskując oddech zaczyna śpiewać z animuszem fałszując potwornie i wymyślając naprędce słowa których nie pamięta)

Jeszcze Polska nie runęła póki my wyjemy,
co nam obca pomoc dała, kosą wystrzyżemy

(Staś i Pan Tarkowski z trudem rozpoznają melodię i stają na baczność a Pan Rawlison wydziera się dalej)

Łach, łach dziadowski
na grzbiecie pacholskim
idąc z tym wywodem
złączym kamień z lodem.

(Pan Rawlison przestaje śpiewać i patrzy na ojca Stasia który zalewa się łzami wzruszenia i pochyla się by ucałować ziemię)

Pan Rawlison (rozglądając się za Wiernym Sługa by wysłać go po butelkę): Władziu, Władziu mój kochaniutki, trzeba to uczcić.

Staś (porywa strzelbę z rąk Wiernego Sługi i wrzeszczy) Sursum corda!

Pan Rawlison i Pan Tarkowski (powtarzają chórem z niebywałą mocą i patosem) Sursum corda!

(Staś wypala z dwururki w sufit aż piętro wyżej słychać huk obrywającego się żyrandola i pochyla się do przodu zapraszająco)

Staś (do Nel, która wydaje się dokładnie rozumieć o co chodzi): Wskakuj Nel!

(Nel wsiada mu na barana i Staś rycząc jak słoń King rusza na pokoje)

Nel (obracając się do pana Rawlisona woła): Za mną Saba!

(Pan Rawlison szczeka zajadle i rusza za nimi a Pan Tarkowski powoli podąża w ich ślady nie bardzo rozumiejąc co się dzieje. Hałas powoli cichnie. Wierny Sługa rozgląda się dookoła po czym wyjmuje mały śrubokręt i zaczyna wykręcać iglicę ze sztucera Stasia.)

Scena 2 Popołudniowa herbatka

(Panowie Tarkowski i Rawlison w salonie na fotelach)

Pan Tarkowski (pytająco): Dla dzieci wspomnienia porwania z Port-Saidu są chyba wciąż jeszcze żywe.

Pan Rawlison: O tak, my z Nelly często grać i biegać naokoło a ja lubić być Saba.

Pan Tarkowski: Ojej, a czy to tak dobrze?

Pan Rawlison: Znakomita. Ona potem dobrze spać i być happy happy.

Pan Tarkowski: Może teraz jak młodzi są razem coś się zmieni. Mają się chyba k sobie.

Pan Rawlison: Zmieni, zmieni na pewno. Zawsze brakować Kinga i teraz Staś być dobry King.

Pan Tarkowski (lekko zdenerwowany): Ależ Panie Rawlison! Staś jest teraz inżynier ze szwajcarskim dyplomem. Jakże mu tak latać po domu i udawać słonia?

Pan Rawlison (po namyśle): On lubić być ten słoń. Ja myśleć, że on być lepszy słoń niż inżynier.

Pan Tarkowski (wyraźnie urażony): Pójdę się przejść po ogrodzie. Świeże powietrze dobrze mi zrobi.

Scena 3 Zaloty

(Staś i Nel w ogrodzie. W oddali niewidoczny dla nich Pan Tarkowski przechadza się nerwowo paląc wonne egipskie papierosy)

Staś: Powiedz Nel, czy ty lubisz jeździć na Kingu?

Nel (radośnie): Uwielbiam! (a po chwili dodaje) Ale wolę na tobie jeździć Stasiu bo masz taką mięciutką skórę i jesteś taki dzielny.

Staś (wyraźnie uszczęśliwiony wyjmuje zza paska nagana i bawiąc się nim kontynuuje): Ja też lubię jak na mnie jeździsz, nawet bardzo.

(Młodzi przechadzają się w milczeniu i Nel wyraźnie waży jakąś decyzję)

Nel (trochę niepewnie): A czy ty Stasiu chciałbyś na mnie pojeździć?

Staś (zdziwiony): Jak to na tobie? A kim ty byś była?

Nel (rezolutnie): Ja bym była deską.

Staś (zmieszany i skonfundowany): Deską? I co ja bym robił?

Nel (z większą pewnością): A ty byś się położył na tej desce.

Staś (z rosnącym zdumieniem): Położył? I co dalej?

Nel (z przekonaniem): Za dobrze to ja nie wiem. Ale coś byśmy wymyślili.

Staś (z powątpiewaniem): Ale co? Tego nie było jak nas porwali.

Nel (entuzjastycznie): No właśnie. Myślę, że teraz to by było całkiem przyjemne.

(z krzaków wyłania się Pan Tarkowski w kłębach tytoniowego dymu)

Pan Tarkowski: Dzieci, co wy tu robicie?

Staś (wesoło): Nel wymyśliła nową zabawę.

Pan Tarkowski (troskliwie i z niepewnością): Tylko sobie jakieś krzywdy nie zrób synu.

Staś: Nic się nie martw tato. Będę jeździł na desce.

Scena 4 Obiad

(Wszyscy siedzą przy stole w jadalnym. Wierny Sługa podaje.
Nel promienieje a Staś wygląda jak z krzyża zdjęty.)

Pan Rawlison (jak raz całkiem poprawnie): Stasiu drogi, coś ty taki dychawiczny? Wyglądasz jakbyś cały dzień drzewo rąbał.

Pan Tarkowski: Ależ co tam. Chłopak jest jak struna, Nel uczy go jeździć na desce to się zdrożył.

Nel: Co wy tam mówicie. Świetnie mu idzie.

Staś (głosem wyrażającym dużą dozę nowych przeżyć): Muszę jeszcze nad tym sporo popracować.

(Oboje wstają i wychodzą jeszcze przed deserem. Panowie zostają sami.)

Pan Tarkowski: Młodzi w dobrej komitywie. Może coś z tego będzie.

Pan Rawlison: W tym tempie to on chyba będzie mistrzem jeżdżenia na desce. Myślisz Władku, że powinienem z nim porozmawiać?

Scena 5 Swaty

(Późny wieczór w bibliotece. Pan Rawlison i Staś stoją przy kominku sącząc whisky.)

Pan Rawlison (odkłada szklankę i kładzie obie dłonie na ramionach Stasia. Patrząc mu wprost w oczy czyta z małej karteczki głosem przepojonym anielską dobrocią): Stasiu, powiedz sam, czy jest na świecie człowiek, któremu mógłbym oddać ten mój skarb i to moje kochanie z większą ufnością?

Staś (przerażony i skonfundowany): Panie Rawlison! Co też pan wyrabia!

Pan Rawlison (zirytowany): Stasiu! Słuchać do diabła!
(Po czym jeszcze raz czyta z anielską dobrocią)
Stasiu, powiedz sam, czy jest na świecie człowiek, któremu mógłbym oddać ten mój skarb i to moje kochanie z większą ufnością?

Staś (ciągle jak we mgle ale trochę rozumiejąc): Skarb? Kochanie?

Pan Rawlison (tracąc cierpliwość): Nel być twoja żona chcieć?

Staś (po namyśle i kładąc ręce na swoich męskich klejnotach jakby chcąc je ochronić): A co Nel na to?

Pan Rawlison (lekko zażenowany): Ja  był zacząć od ciebie.

Scena 6 Polak kosmopolita

(Nel i Pan Rawlison sami w salonie)

Pan Rawlison (niepewnie): Nel, darling, I had a conversation ...

Nel: Tato, mów po polsku proszę!

Pan Rawlison (spłoszony): Aaargh, spóbować będę. Rozmawiała ze Staś i on chce twoja ręka chapnąć.

Nel (wyraźnie zadowolona) A ty co na to?

Pan Rawlison (z rozmarzeniem i jakby z książki czytał) Czy pamiętasz jak Mahdi spytał Stasia  czy chce się napić ze źródła prawdy? (i nie czekając na odpowiedź kontynuuje) a dzielny chłopak, nieodrodny potomek obrońców chrześcijaństwa, prawa krew zwycięzców spod Chocimia i Wiednia mu powiedział na to
”Proroku, twojej nauki nie znam, więc gdybym ją przyjął, uczyniłbym to tylko ze strachu jak tchórz i człowiek podły. A czyż zależy ci na tym, by wiarę twoją wyznawali tchórze i ludzie podli?”
(po chwili)
Ale chytrus, co nie?

Nel (lekko zmieszana): No tak, ale potem przez dwa miesiące wkuwał Koran i na koniec recytował wszystkie sury najlepiej w całym Chartumie. Nawet zawody jakieś wygrał i Mahdi dał mu medal.

Pan Rawlison (z dumą) No sama widziała co to za wspaniały chłopak... (nagle z zaniepokojeniem) Ale on ciągle być chrześcijanin, prawda?

Nel (uspakajająco) Tatusiu, Staś jest kosmopolitą.

Pan Rawlison (w roztargnieniu) Kosmopolita, to być dobrze, nie?

Nel (stanowczo): Najlepiej.


Scena 7  Kuchnia mieszana

(Nel i pan Tarkowski przechadzają się po ogrodzie)

Nel:  Panie Tarkowski, tatuś mówi, że Staś mi się oświadczył.

Pan Tarkowski: No i oświadczył się?

Nel: Jeszcze nie, ale bym się nie zdziwiła gdyby miał taki zamiar.

Pan Tarkowski (z rozmarzeniem): Chłopak jak struna, a ty Nel piękna jak kwiat dziewczyna. Ja też bym się nie zdziwił.

(milczy chwilę po czym zbiera mu się na wspominki)

Pamiętasz jak Staś zabił lwa a potem porywaczy? Morowy chłopak, no nie?

Nel (trochę zakłopotana): Zabił, zabił ale potem trzeba było to jeść.

Pan Tarkowski: Lew to przysmak. Nierzadko się taki smakołyk zdarza.

Nel (z niemałym wahaniem): Ale Gebhr i Idrys byli trochę łykowaci.

Pan Tarkowski (zbulwersowany): Jak to Gebhr i Idrys?? Zjedliście ich?!

Nel (lekko zaniepokojona): No tak. Staś i Kali długo to dyskutowali i na koniec zapadła decyzja, że tak będzie najlepiej dla wszystkich.  To ważne żeby podtrzymywać lokalne tradycje i przed złym duchem też chronić się trzeba.

Pan Tarkowski (biadoli): Ojojoj, ojojoj! Trzeba się zastanowić bo sprawa jest bardzo poważna.

(przechadza się podekscytowany w stanie maksymalnej koncentracji podczas gdy Nel gryzie nerwowo paznokcie. W końcu wyciąga zza pazuchy małe puzderko, wysypuje trochę białego proszku na stół i wciąga go gwałtownie do nosa przez szklaną fifkę. Nel przygląda się ciekawie a pan Tarkowski wyjaśnia:)

Lekarstewko, kochanie. Trzeba to brać in extremis. Zaraz zacznie działać.

(Istotnie po chwili włosy stają mu dęba, oczy błyszczą dziką energią a ciało staje się młode i sprężyste)


Pan Tarkowski (zaczyna analizę autorytatywnie): Nel droga, zjeść brata w Chrystusie grzech to okropny i zetrzeć się go nie da.

(Nel wzdycha nerwowo i bierze głęboki oddech a pan Tarkowski kontynuuje)

Saracena skonsumować też niedobrze ale grzech to jest lżejszy bo tylko obżarstwa.

(Nel wyciąga rękę w geście zwycięstwa gdy Pan Tarkowski ogłasza werdykt)

Pokuta lekka zmaże go zacnie.

Nel (skacząc radośnie) Wiedziałam, że pan Władysław coś wymyśli!

Pan Tarkowski (łapiąc się za głowę jakby coś zapomniał) A Chamis i reszta?

Nel (spokojnie): Sabie też się coś należało.

Pan Tarkowski (uspokojony) No to chwała Bogu. Zwierzak to dobry i robotny.


Scena 8  Oświadczyny

(Następny ranek, śniadanie w salonie. Wszyscy niewyspani po rewelacjach poprzedniego dnia wskazujących na to, że Staś jest kosmopolitą i ludożercą. Niemniej obaj ojcowie wydają się pogodzeni z nową rzeczywistością i planują na przyszłość. Wierny Sługa krząta się między kuchnią a stołowym.)

Pan Rawlison (znacząco): Piękny dzień się zapowiada.

Pan Tarkowski (łypiąc na Stasia): Pogoda dobra i dobre rzeczy wiszą w powietrzu.

(Staś zażera się półgęskiem i nie zwraca na nic uwagi.)

Pan Rawlison (wlepiając wzrok w Stasia): Już pora.

(Staś powoli wstaje od stołu, strząsa okruchy i wygładza ubranie, poczym staje przed Nel i pada na kolano.)

Staś (powoli i z namaszczeniem): Nel droga, jak głowa bez włosów, gwóźdź bez deski, but bez podeszwy, lokomotywa bez pociągu, albo prorok bez brody, tak ja błąkałem się nie wiedząc czego mi brak. Wszystko to stało się jasne gdym cię po latach ujrzał znowu. Tyś jest głową dla włosów, gwoździem dla deski (zatrzymuje się skonfundowany i mruczy do siebie)

Staś: Nie, nie, coś nie tak.

(po krótkiej chwili zaczyna znowu)

StaśTy jesteś włosami dla głowy, deską dla gwoździa, podeszwą dla buta, pociągiem dla proroka i lokomotywą dla brody. 

(mruczy cicho do siebie) Cholera, znowu coś nie tak.

Pan Rawlison (pod nosem): Ot, kosmopolita.

Staś: Nel kochana, czy zostaniesz moją żoną?

Nel (piszczy radośnie): Stasiu, Stasiu, jaki z ciebie orator! Zanim ci odpowiem na twoje pytanie, gwoździu mój drogi, ty odpowiedz na moje.

Staś (niepewnie): Pytaj śmiało.

Nel: Pamiętasz Stasiu jak znaleźliśmy Kinga i ty chciałeś go zastrzelić a ja tupałam nóżkami i kazałam ci go nakarmić? Ty powiedziałeś wtedy ”Cholera jasna, co za głupia kulwa.” Powiedz mi co ty miałeś na myśli jakżeś to mówił, bo do dziś się zastanawiam czyś ty czasem brzydkim słowem nie zgrzeszył.

(Staś patrzy w ziemię jakby złapany na gorącym uczynku a obaj ojcowie też wyglądają niepewnie. Gołym okiem widać, że fenomenalnie dobre wyjaśnienie jest niezbędne natychmiast. Zapada długie i niezręczne milczenie a twarz Nel zaczyna się zachmurzać.

Gdy wszystko wydaje się już stracone, Wierny Sługa podnosi rękę prosząc o głos)

Wierny Sługa (piękną polszczyzną): Skawiński jestem. Latarnikiem byłem, ale miłość do literatury od posady mnie oderwała w okrutny i niezasłużony sposób. (Wyciąga zza pazuchy kopię Pana Tadeusza trochę podziurawioną od rykoszetów ze Stasiowego sztucera)
Znajomość logiki i języków mam przednią i zagadkę Stasiowej mowy chętnie wyłuszczę.

(Pan Rawlison macha ręką przyzwalająco a Wierny Sługa kontynuuje)

”Cholera jasna” to choroba groźna zwana też malarią. Zaś ”Kulwa” w języku Tuaregów oznacza ”los” bądź ”przeznaczenie.” Okrzyk Stasia jest proroctwem zwiastującym dalsze znakomite przygody panicza i panienki i despektu żadnego nie indykuje.

(Staś podnosi głowę w geście nowej nadziei a obaj ojcowie uśmiechają się szeroko)

Nel (z ulgą):  Wiedziałam, że tak będzie. 

(wszyscy zaczynają klaskać a Nel obracając się do Stasia woła)

Nel (radośnie): Stasiu, Stasiu, jestem twoja!

Pan Rawlinson (tryumfalnie): Huraaaaa!

Pan Tarkowski (ryczy): Niech żyje młoda para!

(Staś chwyta sztucer i pociąga za spust pragnąc swym zwyczajem posłać dwa breneki w sufit domostwa pana Rawlisona, ale o dziwo broń nie wypala. Wierny Sługa wyjmuje butelkę samogonu i pięć stakanów i mowi:)

Wierny Sługa: Lepiej świętujmy tę piękną chwilę po naszemu. 

(wszyscy wychylają po setce po czym Nel wskakuje na grzbiet Stasia i oboje zaczynają galopkę przez pokoje)

Staś (rycząc jak King): Ahoj! Słoniem jestem!

Nel (wrzeszczy oglądając się na pana Rawlisona): Saba! Leć przodem!

(Pan Rawlison cwałuje szczekając donośnie a Wierny Sługa i pan Tarkowski podążają w tyle wyciągając szyje jak żyrafy)



                                                                                       KONIEC